Naszą wycieczkę zaczęliśmy od oglądania startu balonów. To od razu podsunęło mi pomysł na nową „misję” do zrealizowania. Pomysł oczywiście zapisałam na swojej bucket list.
Następnie ustawiliśmy GPS-a i wyruszyliśmy w stronę masywu górskiego Schratteflue (2092 m n.p.m.). Plan zakładał, żeby rozpocząć szlak z możliwie najwyższego punktu – i tak, przeglądając mapę, znalazłam miejsce o nazwie Hilferenpass (1304 m n.p.m.).
Droga z Lucerny prowadzi przez Schachen i region Entlebuch. Trasa jest wąska i kręta, ale widoki naprawdę piękne – szczególnie dla pasażera. Kierowca musi być jednak cały czas skupiony, bo to typowe szwajcarskie zakręty i traktory na drodze.
Jeśli macie chwilę, warto zatrzymać się w Marbach (871 m n.p.m.). Znajduje się tam kolejka górska i pewnie przy okazji kolejnej wycieczki też się tam wybierzemy.
Do Hilferenpass skręca się około 2 km przed Marbachem i dalej jedzie się jeszcze węższą, krętą drogą. W pewnym momencie myśleliśmy, że już całkiem zgubiliśmy trasę, bo… w jednej z zagród pasły się wielbłądy! 🐪
Hilferenpass to mały parking na kilka samochodów i koniec asfaltowej drogi. To dobre miejsce na grzybobranie czy zwykły spacer po lesie. Już tu znajdujemy się na wysokości około 1300 m n.p.m. i jest to świetny punkt wypadowy na różne szlaki.
Nasz plan zmieniał się kilkakrotnie w ciągu pierwszych dwóch godzin. Wiedziałam jednak, że chcę obejść cały masyw i przejść alpejskim, niebieskim szlakiem.
Najpierw ruszyliśmy w stronę Strick (1946 m n.p.m.), później zmieniliśmy plan na Vorder Bätenalp (który dla żartu nazywałam „Lordem Vaderem”), by ostatecznie obrać kierunek na Heftibode. Z perspektywy czasu to była dobra decyzja – podejście nie było aż tak strome, a alpejski szlak, który mieliśmy później na trasie zdecydowanie łatwiej było schodzić niż wchodzić.
Na górze czekało nas ciekawe odkrycie – Heftihütte (ok. 1800 m n.p.m.), czyli górska chata do wynajęcia. Miała własną piwniczkę na wino i… toaletę z widokiem na pół kantonu Lucerna. Idealne miejsce do kontemplacji!
👉 Heftihütte – SAC Emmental
Potem przeszliśmy obok szczytu Turm (1921 m n.p.m.), na który można się wspinać ze sprzętem alpinistycznym. Cały masyw jest zresztą popularny wśród wspinaczy – ślady haków i mocowań widzieliśmy w wielu miejscach.
Niestety, szlak zaczął prowadzić w dół… Całe mozolne zdobywanie wysokości jakby na marne.
Ale widoki wynagradzały wszystko – z prawie 2000 m n.p.m. można zobaczyć całe pasma Alp na południowy wschód. Pięknie prezentował się Brienzer Rothorn (2351 m n.p.m.) wraz z całym masywem, a także wysokie Alpy Berneńskie. W dole było widać Sörenberg.
Szlak prowadził przez kamienistą dolinkę, mijając kolejne szczyty. Widzieliśmy wiele kryjówek świstaków – a w pewnym momencie, siedząc na przerwie, tak nieoczekiwanie przywitaliśmy innego wędrowca zza skał, że prawie podskoczył ze strachu. 😅
Na całej trasie spotkaliśmy może 10 osób – jak na połowę września i idealną pogodę to zaskakująco mało. Ale może w Szwajcarii, przy takim wyborze szlaków, to po prostu norma.
Minęliśmy szczyt Hächle (2091 m n.p.m.), około 100 m poniżej wierzchołka. Gdy już zaczynaliśmy tracić nadzieję, że ten kamienisty trakt kiedyś się skończy, wyszliśmy na bardziej zielone łąki, gdzie pojawiały się ogromne jaskinie i zapadliska. Przy mgle takie formacje tuż obok szlaku mogą być naprawdę niebezpieczne.
Moim planem był niebieski szlak, jednak Hengst Hengst (2092 m n.p.m.) wyglądał bardzo obiecujące i pewnie jeszcze się kiedyś na niego wybiorę.
Na tabliczkach w czterech językach wyraźnie napisano: tylko dla doświadczonych turystów i tylko przy dobrej pogodzie. I faktycznie – mimo że szlak nie miał dużych głazów, to wił się stromym stokiem, miejscami szeroki zaledwie na jedną stopę. Trzeba było iść pod kątem, a mimo idealnej pogody trawa była śliska, a kamienie usypywały się spod nóg. Przez całą godzinę marszu trzeba było być maksymalnie skoncentrowanym, żeby nie poślizgnąć się i nie skrócić sobie drogi w nieplanowany sposób.
Na końcu szlaku alpejskiego dotarliśmy do dziwnego „stone age” i „Lorda Vadera”, czyli wspomnianej Vorder Bätenalp. Tam uzupełniliśmy wodę z „krowiego źródełka”, przywitaliśmy się z gospodarzami i krowami, i ruszyliśmy dalej – przez malowniczy lasek.
Ten odcinek był dość płaski, z licznymi strumykami, mostkami i ścieżką przypominającą przygotowany szlak przyrodniczy. Po drodze można było znaleźć sporo grzybów – rosły tuż przy ścieżce. Idealne miejsce na regenerację po wymagającym odcinku alpejskim.
Trzeba jednak uważać na oznaczenia – tabliczki podawały zupełnie różne czasy przejścia: od 40 minut do 1 godziny 35 minut.
Pod sam koniec trasy trafiliśmy na „prawdziwkowy lasek”, gdzie zebraliśmy około 40 grzybów - same prawdziwki! Byłoby więcej, gdyby nie dziwne zjawisko – wiele grzybów było pozbawionych kapeluszy. Nasza teoria: krowy skubały same „łebki”, które wystawały nad ściółką. 🐄🍄
Na koniec – szeroka „patelnia” i przepiękne widoki na cały masyw, który właśnie pokonaliśmy, w promieniach zachodzącego słońca.
Byliśmy szczęśliwi, że do samochodu zostało już tylko kilkanaście minut drogi, a nie dodatkowe 1,5 godziny zejścia do Flühli.
Wycieczka bardzo udana – pogoda wymarzona, widoki przepiękne.